Matt Talbot - znak czasu

 

PiotrZW

Irlandzki robotnik Matt (Mateusz) Talbot (ur. 2.05.1856 , zm. 7.06.1925) jest moim ulubionym – na razie sługą Bożym. Mam nadzieję, ze niedługo zostanie świętym. Do ogłoszenia błogosławionym brakuje mu tylko cudu.

Gdyby nie złożyło się tak, że zmarł na ulicy, pewnie nikt by dzisiaj o nim nie słyszał. Jego śmierć – tak jak i życie – były najpewniej zaplanowane przez Boga jako znak dla nas, współczesnych. Żebyśmy otrzeźwieli. Pracownicy przyszpitalnej kostnicy, dokąd przewieziono jego ciało, odkryli, że wzorem średniowiecznych pokutników  nosił pod ubraniem ciężki żelazny łańcuch. Próbując dociec tajemnicy tego łańcucha dotarli w końcu do jego krewnych i kolegów z pracy i dowiedzieli się, kim był i dlaczego pokutował. Żony bowiem, ani dzieci nie miał.

Był nałogowym pijakiem. Jego matka, bardzo pobożna kobieta, miała bowiem z nim Pański krzyż. Przez szesnaście lat modliła się, aby wrócił na uczciwą drogę. Przepijał wszystko. Nawrócenie spowodował drobny na pozór w takim życiu incydent. Kiedyś, gdy przepił z kolegami wszystkie pieniądze i następnego dnia – przekonany, że skoro ostatnio sam stawiał, to teraz kolej na nich – stanął na ulicy, oczekując zaproszenia. Koledzy przeszli, udając, że nie wiedzą o co chodzi. Jeden z nich rzucił mu w twarz: „ty świnio”. Wtedy dopiero uświadomił sobie, kim jest i w jakim świecie żyje.

Co mnie tak w tym prostym człowieku ujęło? Co tak urzeka w nim ludzi, że sława jego świętości rozniosła się daleko poza granice Irlandii?

W moim przypadku dwie rzeczy. Pierwsza, to zdolność do pokuty. Grzeszył bardzo, ale kiedy przejrzał na oczy, umiał wziąć winę na siebie i pokutować, nie szukając usprawiedliwień, nie racjonalizując . My dzisiaj nie bardzo rozumiemy, co znaczy pokutować. Nie różnimy się w tym od komunistów, którzy całe 50 lat terroru i zakłamania skwitowali jednym „przepraszam” Aleksandra Kwaśniewskiego. I dziwią się, że nam, chrześcijanom, niby takim wybaczającym, to nie wystarcza. Skrucha? Nie wiedzą co to takiego. Nie oszukujmy się, my również zbyt łatwo wybaczamy sobie zło wyrządzone innym.

Po drugie, urzeka mnie to zaparcie się siebie, wynikające chyba ze świadomości popełnionego zła. Po nawróceniu niczym się nie wyróżniał, chyba tylko uczciwym wykonywaniem swoich obowiązków. Ale cóż w tym niezwykłego? Hagiografowie nie wspominają na przykład, żeby osiągał wyższą wydajność w pracy, nawet koledzy nie wiedzieli, że czynił, na miarę swoich możliwości, dzieła miłosierdzia, przeznaczając dla ubogich wszystkie pieniądze pozostałe po koniecznych wydatkach na życie. Zauważyli tylko, że często chował się za stągami drewna – pracował na placu drzewnym – aby się modlić.

Był nikim i godził się z tym. Nie walczył o awans, wyższe zarobki, dobre imię, znaczenie w środowisku i – na pozór – nic szczególnego nie osiągnął. Takich świętych i błogosławionych znamy więcej. Łysy propagandzista stanu wojennego napisał na przykład o św. Stanisławie Kostce, że niczego w życiu nie dokonał. „Jadł, pił i wydalał, i za to mianowano go świętym.”

Tak bardzo to jest obce duchowi współczesnego świata. Dzisiejszy świat wręcz wymaga i domaga się samoreklamy. Wystarczy spojrzeć na strony z poradami dotyczącymi pisania cv. Trzeba się pokazać. Eksponować to, co da się sprzedać, ukrywać słabości. W dzisiejszym świecie nie wolno „zaprzeć się samego siebie”. W pracy – podobnie. Nie wolno przyznawać się do błędów, niewiedzy, niepewności. Najlepiej mieć na wszystko gotowe usprawiedliwienie – albo inni zawinili, albo okoliczności. Przy wyborze partnera życiowego podobnie – trzeba się pokazać. Nawet ściągnięcie kapitału do gminy wymaga stosowania finezyjnej taktyki samoprezentacji. Najlepiej wymyślić coś, żeby móc słabości przedstawiać  jako zalety. W reklamie towarów i usług to odwracanie kota ogonem stosowane jest z pełną premedytacją.

Istnieje pewna jakość człowieka, którą nie wszyscy ludzie potrafią dostrzec, a którą Kościół troskliwie strzeże od samego początku swojego istnienia. Ludzie wierzący rozpoznają ją natychmiast. Ona pozwala nam klasyfikować ludzi na lepszych i gorszych, jednych stawiać wyżej, innych niżej. Ona sprawia, że Matta Talbota, mimo jego upadków, stawiamy wysoko, bardzo wysoko, że modlimy się o jego beatyfikację. Na czym polega ta jakość? Jak ją zdefiniować? Wydaje się, że słowo „człowieczeństwo” jest tu najbardziej na miejscu. Dzisiaj bardzo rzadko pojawia się ono w mediach i to też coś mówi o stanie współczesnej cywilizacji, o świecie, w którym żyjemy. Podobnie jest ze słowem „pokuta”, zagubiliśmy je walcząc o sukcesy i goniąc za przyjemnościami.

Mistrz Eckhard, średniowieczny mistyk, mówił, że nie ma żadnej metody zbliżenia się do Boga, żadnych ćwiczeń, żadnych praktyk, żadnego takiego czy innego "spoosobu". Zasada jest prosta: albo ja, albo Bóg. Jeśli wypełnię przestrzeń – duchową – własnym „ja”, to nie ma tam miejsca dla Boga. Muszę naprawdę zaprzeć się samego siebie, nie udawać nikogo, nawet człowieka pobożnego, nawet przed samym sobą. Ja sobie to uświadamiałem w sytuacjach wielkiego poniżenia, kiedy życie albo inni ludzie mieszali mnie z błotem. Wtedy świadomość, że w sytuacji, kiedy jestem już nikim to pozostało miejsce dla Boga, dawała pociechę. Dotyczy to także sytuacji, kiedy sami siebie mieszamy z błotem. Uświadomienia sobie własnego upadku wywołuje żal i pragnienie – całym jestestwem – miłosierdzia Bożego. Nie zawsze to się czuje, ale Mistrz Eckhard mówi, że wtedy właśnie jest w nas Bóg.

 

źródło: http://www.fronda.pl/blogi/nie-jestesmy-z-tego-swiata/matt-talbot-znak-czasu,10454.html

"Przede wszystkim muszę wziąć pod uwagę interes duszy"
Czcigodny Sługa Boży Mateusz Talbot